Droga


        Otworzyła oczy i spojrzała w sufit. Zamrugała kilka razy, ale powieki nadal lepiły się do siebie, pamiętając przyjemny stan w objęciach Morfeusza sprzed zaledwie paru chwil. Przeniosła wzrok na swoje dłonie, które we śnie wydawały się dziwnie zniekształcone, jak gdyby z palców zamiast paznokci wyrastały jej łodygi z kolcami. Ku jej zaskoczeniu nic takiego się nie wydarzyło, co nawet trochę ją zawiodło. Chciała, aby kiedyś jej sny stały się jawą, albo żeby w ogóle nie musiała się z nich budzić i zastanawiać co oznaczały. Pomimo iż zawsze uwielbiała je analizować i rozkładać wszystkie sceny czy istoty na czynniki pierwsze – w końcu każdy szczegół mógł mieć znaczenie – z kolejnymi razami coraz bardziej opuszczała ją do tego motywacja.
        Stwierdziła, że dziś rzuci sobie wyzwanie. Miała ochotę wybrać się na spacer do lasu, będąc jednak nie w pełni świadomą. Postanowiła, że uda się na przechadzkę jako „senna zjawa”, nie myjąc twarzy ani zębów, nie biorąc ze sobą nic co zapewniłoby jej choć minimalne poczucie bezpieczeństwa czy stabilności. Żadnego telefonu, dokumentów, słuchawek. Najbliższe chwile będą należeć tylko do niej i natury – oraz wyobraźni, ale tę traktowała jako postać drugorzędną, choć tak często wychodziła na pierwszy plan, że dziewczyna po części czuła się z nią zrośnięta, więc przestawała ją liczyć jako osobny byt.
        Włożyła na nogi stare trampki, zarzuciła na piżamę czarną podartą bluzę i wyszła z domu, nie zamykając go. Miała o tyle szczęścia, że nie była w tym momencie sama. Wybrała się na wakacje ze swoją kumpelą, która spokojnie spała w pokoju obok, więc nie musiała się niczym martwić. Zanim zrobiła krok za framugę drzwi, napisała jej karteczkę „Wrócę”, która nie powinna zostawić żadnych wątpliwości, tak przynajmniej sądziła. Do samego lasu prowadziła kilometrowa dróżka, która gdzieniegdzie porośnięta była trawą, ale głównie pod stopami czuć było żwir i wysuszoną ziemię. Dzień był iście jesienny, choć przyjechały tu w środku lata – nad dziewczyną unosiły się szarobure chmury, jak gdyby zwiastując deszcz, a podmuchy wiatru zdawały się zapowiadać jakieś nieciekawe okoliczności. To jednak nie zniechęciło dziewczyny do podjęcia wędrówki, wręcz przeciwnie – mocniej ją zachęciło.
        Idąc przed siebie zastanawiała się nad tym co powiedziała jej kumpela poprzedniego wieczoru, gdy rozmawiały o swoich „codziennych zmartwieniach”. Usłyszała wtedy, że rozmyślanie na tematy, na które nie powinno się rozmyślać, czyni nas, kim jesteśmy, czyli ludźmi. Zwierzęta nie zastanawiają się nad kwestiami, na które nie mają wpływu – żyją i idą przed siebie, starają się przetrwać z dnia na dzień, ale również korzystać z dobroci, jakie natura rzuca im pod nogi, a raczej łapy (i kopyta, i tak dalej). Rośliny też – pomimo tego, że są zdolne odczuwać ból i okazywać jego oznaki tak samo jak ludzie, raczej są na tyle świadome, że skupiają się tylko i wyłącznie na sobie. Czy ktoś kiedyś słyszał o roślinie, która rozwinęła możliwość snucia filozoficznych rozmyślań? Na co to komu? Tylko ludzie są na tyle głupi, żeby sobie to robić, a potem cierpieć i zamartwiać się przez coś, co tak naprawdę nie istnieje i najprawdopodobniej nigdy się nie wydarzy.
        Gdy tak szła pochłonięta wspomnieniami wczorajszej rozmowy, nie zauważyła momentu wejścia do lasu, w którym automatycznie zrobiło się ciemniej. Przez gęsto porośnięte drzewa i ich korony niemalże wtulone w siebie jedna przy drugiej, na ścieżkę nie dochodziło aż tyle światła. Dzięki temu, że zmysł wzroku został lekko osłabiony, inne mogły wysunąć się na prowadzenie, przez co dziewczyna zaczęła słyszeć dziwne szepty dochodzące z każdej strony. Rozejrzała się gwałtownie na boki i za siebie, ale nie była w stanie zlokalizować źródła dźwięków – szła więc dalej prosto, starając się maksymalnie ignorować figle, które płatała jej głowa. Zrobiła kilkanaście kroków więcej i doszła do wniosku, że na chwilę zrzuci człowieczą skórę i pobędzie chwilę z naturą. Nikt nie kazał jej nigdzie iść – jak to mówią, nie liczy się cel, a droga. Niech więc częścią jej drogi będzie przystanek, który zrobi świadomie.
        Usiadła po turecku na dróżce i zamknęła czy. Gdy tylko przestała widzieć co dzieje się wokół, szepty ucichły. Wtedy na prowadzenie wysunął się zmysł węchu. W ciągu ułamka sekundy poczuła intensywny zapach róż, następnie tulipanów, a potem lawend. Co w środku lasu robiły jej ulubione kwiaty? I czemu tak intensywnie pachniały? Po chwili do jej nozdrzy doleciała para, która otuliła ciepłymi ramionami jej duszę – poczuła swoją ukochaną herbatę. Skąd, do cholery, w środku lasu znalazły się rzeczy, które koiły jej wewnętrzne dziecko? Czyżby ta drzewna bestia miała serce i świadomość i zaciągnęła ją tu po to, żeby dać jej poczuć się jak w domu? Nie miała jednak zbyt wiele czasu, aby się nad tym zastanowić, ponieważ po chwili stery przejął już inny zmysł.
        Poczuła, jak o jej udo ociera się jakieś zwierzę z wyjątkowo miękkim futrem, a po chwili usłyszała delikatne miauknięcie, jak gdyby mówiące „Nie martw się, czuwam”. Kot położył się obok jej nóg, nadal stykając się swoim ciałem z jej, dodatkowo wysyłając pozytywne wibracje poprzez mruczenie napędzane obecnością dziewczyny. Od razu poczuła przyjemne ciepło płynące od zwierzęcia, które z początku było bardzo przyjemne i kojące, ale po kilku chwilach zdawało się palić jej skórę. Stwierdziła, że to jest ten moment, w którym jednak chciałaby choć na chwilę przejąć stery nad swoim jestestwem i otworzyła oczy. Przed nią stał ogromny czarny kot, którego dziko zielone oczy wierciły jej czaszkę na wylot. Poczuła niemalże fizyczny ból w miejscu, w którym zwierzę piorunowało ją wzrokiem, ale nie odwróciła swojego spojrzenia. Usłyszała jednak niski tubalny głos mówiący „Nie jesteś gotowa”, wydobywający się jakby z wnętrza kota, choć ten nie poruszył nawet milimetrem swojego ciała ani pyska.
        Zrobiła gwałtowny wdech i zamrugała szybko, chcąc się ocucić, aż nagle ujrzała przed sobą łąkę. Kot zniknął, zostawiając po sobie jedynie niemiłe mrowienie na karku. Rozciągające się przed nią połacie trawy z polnymi kwiatami w różnych kolorach przez moment raziły ją swoją intensywnością, ale z każdą kolejną chwilą zaczęły blaknąć, jak gdyby coś wysysało z nich życie. Dziewczyna szybko wstała i wbiegła w kwiaty i trawę, chwytając łodygi między palce, chcąc tchnąć w nie życie i uratować, ale bezskutecznie. Rośliny z każdą sekundą wysychały coraz bardziej, aż został z nich popiół, który wraz z resztą łąki opadł na dróżkę, zostawiając po sobie mgliste wspomnienie. Wtem poczuła na skórze coś mokrego i spojrzała w górę. Tak jak myślała, z nieba zaczął padać deszcz.
        Mogłaby wrócić do domku, w którym spała jej kumpela, ale postanowiła, że posiedzi jeszcze chwilę z tymi siłami natury i nacieszy wszystkie zmysły tym, co jej oferowano. Deszcz przybierał na intensywności zbyt szybko, lecz nie tylko na tym – po raz pierwszy, albowiem dziewczyna poczuła, że krople uderzają w jej ciało z taką mocą, jak gdyby niebo chciało zadać jej ból. Wystawiła przed siebie ramię i zaczęła obserwować miejsca, w które spadały krople. Po kilku sekundach w konkretnych punktach zaczęły wykwitać jej różnokolorowe siniaki – od żółtych, przez fioletowe, aż po zielone. Ich barwa robiła się coraz ciemniejsza, aż ostatecznie każdy z nich stał się czarny, jak gdyby chcąc zrobić jej realne dziury w skórze.
        Doszła do wniosku, że pomimo jej starań i chęci, natura już nie ma ochoty z nią obcować, a raczej wręcz wygania ją ze swojego królestwa, więc skierowała się szybkim krokiem w stronę domku. Nie zdążyła zrobić porządnych dwóch kroków, a jej stopy zaczęły zapadać się w dróżkę, której stan momentalnie ze stałej zmienił się w płynną. Ciało dziewczyny z każdym kolejnym krokiem znajdowało się coraz bardziej w mule, który w dodatku nieprzyjemnie pachniał. Można by spokojnie rzec, że dało się wyczuć gnijące ciało. Panika wezbrała w umyśle dziewczyny, a serce przyspieszyło do tego stopnia, że nie była w stanie wziąć oddechu. Zanurzała się coraz głębiej i głębiej, aż w końcu jej twarz również znalazła się pod powierzchnią. Przez moment zdawało jej się, że zaraz umrze, lecz po chwili udało jej się nabrać haust powietrza – zdziwił ją jednak fakt, że muł nie dostał jej się do buzi. Poczuła mocne szarpnięcie i coś pociągnęło ją w dół, a w kolejnej sekundzie znalazła się na czymś miękkim i suchym.
        Nie mogąc uwierzyć w to, co się wydarzyło, rozejrzała się panicznie wokół. Starała się maksymalnie wysilić każdy ze swoich zmysłów, lecz do jej nozdrzy dochodził tylko zapach drewnianego domku, jej oczy widziały wnętrze pokoju z rozrzuconymi na krześle ubraniami, a dłonie dotykały miękkiej pościeli, na której siedziała. Wszystko zdawało się być na swoim miejscu – dokładnie takie, jakie zostawiła przed wyjściem na spacer. Wtem jej drzwi zaskrzypiały i do pokoju zajrzał mały czarny pyszczek kota, który w zębach trzymał wyschniętą czerwoną różę. Ich spojrzenia spotkały się na sekundę, ale to wystarczyło dziewczynie, żeby rozpoznać kota z dróżki. Czyli jednak jej się nie wydawało.
        - Idziesz?

Ciekawie(j)

 

Przemierzała pole źdźbeł trawy, które przewyższały ją przynajmniej o dwie wysokości jej postury, a które w dotyku z każdym kolejnym krokiem wydawały się coraz bardziej szorstkie. Kolorystycznie też działo się z nimi coś dziwnego. Z żywej zieleni, barwa źdźbeł zaczęła zmieniać się w coraz ciemniejszą, przechodząc w żółtą koloru siana, a następnie brązową jak przejrzały banan. Ostatecznie źdźbła stały się w pełni czarne i stwardniały tak, że musiała przedzierać się przez nie jak przez ściany. Jakakolwiek reszta poczucia miękkości rozpłynęła się na wietrze, zamieniając się w twardy beton stojący na jej drodze. Teraz musiała znaleźć wyjście z przejścia, które w mgnieniu oka stało się labiryntem. Przechodząc z korytarza do korytarza, starała się wyczuć i rozeznać, w którą stronę powinna się udać, aby znaleźć wyjście na powierzchnię. Dziwnym trafem znajdujące się nad jej głową niebo, które wcześniej było jasnoniebieskie, a nawet gdzieniegdzie mieściło na sobie chmurę, teraz stało się granatowe, jak gdyby nocne, ale brakowało na nim gwiazd, które mogłyby wskazać jej drogę czy chociażby kierunek. Wyglądało na to, że nawet ciała niebieskie nie chciały podać jej pomocnej dłoni, zostawiając ją samej sobie i zdając w pełni na los, który chichotał cicho pomiędzy betonowymi ścianami.

Stawiała ostrożnie kolejne kroki, gdy wtem zorientowała się, że w niektórych miejscach zaczynają pojawiać się pęknięcia pod wpływem nacisku jej stóp, a gdzieniegdzie również z pęknięć wypływała woda, tworząc ciemne kałuże. Granatowe niebo pięknie odbijało się w ich taflach, tworząc niemalże lustra pokazujące ciemną pustkę, która była jej tak dobrze znana. W pewnym momencie, gdy skręciła w jedną z uliczek, stanęła naprzeciw samej siebie. Wykonała prosty gest ręką, machając do nieznajomej, a ta odpowiedziała jej ruchem drugiej ręki. Dziewczyna nie mogła jednak być odbiciem lustrzanym, ponieważ nie robiła dokładnie tego samego co jej pierwowzór; usilnie jednak starała się naśladować ją maksymalnie możliwie. Nie było między nimi również żadnej tafli, która mogłaby dać choć minimalne złudzenie odbicia.

Dziewczyna podeszła do swojej towarzyszki i spojrzała jej głęboko w oczy. Jej wzrok szybko przykuły wyżłobienia na policzkach, które leciały od powiek aż do kości żuchwy i znikały na szyi. Wyżłobione rowy zdawały się tworzyć na nowo i leczyć od razu po powstaniu, jak gdyby coś lub ktoś na nowo powoływał je do życia, a potem magicznie leczył, zasklepiał. Dziewczyna podniosła dłonie do policzków, aby dotknąć tych śladów, ale szybko dostrzegła, że z palców zaczynają wyrastać jej łodygi oraz liście. Wkrótce jej dłonie zamieniły się w kwiaty, które zaczęły przemawiać do niej słodkim głosem. Nie wiadomo było jednak, skąd dochodził ten dźwięk, ponieważ rośliny nie miały twarzy, ani tym bardziej ust, ale dało się wyczuć ich aurę i intencje. Słowa i zdania, które wypowiadały, były owiane ciepłem i miłością, ale pod tymi powłokami krył się jad i chłód, które trafiały wprost do serca i umysłu dziewczyny tak prosto, jak gdyby były sączone przez słomkę bezpośrednio do jej systemu nerwowego i krwioobiegu. Próbowała uwolnić się od ich wpływu, ale była bezsilna.

Jej wzrok przypadkiem przykuł lecący nieopodal motyl, który był równie nietypowy jak wszystko, co otaczało ją w danym momencie. Jego ciało było jasnożółtą kostką, które zdawało się mieć przyszyte kolorowe skrzydła falujące na wietrze. Zamrugała kilka razy, jak gdyby samo patrzenie na tę istotę dobrze wpływało na ten i kilka innych zmysłów, o których przypomniała sobie, gdy poczuła zapach świeżo parzonej herbaty. Ujrzała mężczyznę, który siedział przy długim stole udekorowanym wszelkimi rodzajami zastawy – od filiżanek i spodków, przez dzbanki i kubki, aż po miski i talerzyki. Gdzieniegdzie dało się również dostrzec słodkości, które miały na powierzchni dziwne małe karteczki z napisami. Spojrzała na mężczyznę i jego niecodzienny ubiór, który przykuł jej uwagę na tyle mocno, że ciało samo zaczęło ją ciągnąć w jego stronę. Gdy znalazła się kilka milimetrów od nieznajomego i zbliżyła do jego twarzy, na tej nagle znikąd pojawił się szeroki uśmiech, który pokazał dziewczynie śnieżnobiałe zęby. Odsunęła się na odległość metra i zaskoczona ujrzała, że twarz mężczyzny została zastąpiona kocim pyskiem. Oczy zwierzęcia wpatrywały się w nią dziko, jak gdyby wyczekując jej ruchu; ona jednak była sparaliżowana i nie miała pojęcia, co powinna począć w tej sytuacji.

Spojrzała na swoje dłonie, których miejsce nadal zajmowały przeróżne gatunki kwiatów bez twarzy, oczekując jak gdyby ich reakcji na nietypowe zdarzenia wokół. Ku jej zaskoczeniu i, poniekąd, uldze, rośliny zaczęły maleć i znikać kompletnie, gdzieniegdzie ukazując jej palce i skórę dłoni. Radość dziewczyny nie trwała jednak długo, bo w trakcie procesu przemiany kwiaty zaczęły niekontrolowanie krwawić, jednocześnie wywołując w niej rozdzierający ból i, kapiąc, brudząc obrus, na którym rozłożona była kolorowa zastawa. Spanikowana dziewczyna zaczęła się rozglądać wokół i dostrzegła, że niedaleko wyrósł wielki krzew białych róż. Jakaś wewnętrzna siła pognała ją do niego czym prędzej i rozkazała jej czule dotykać śnieżnobiałych płatków, które szybko zaczęły zmieniać swoją barwę na brunatną i rosnąć, jak gdyby karmiąc się krwią z jej ran. Nie zastanawiając się nad niczym, zaczęła wchodzić coraz głębiej w krzew, zmieniając kolor każdej róży po kolei, aż w końcu krzew rozłożył się przed nią na boki, ukazując betonową ścieżkę. Mając na uwadze swoje wcześniejsze doświadczenie z tego typu drogą, postanowiła zachować czujność i nie dać się ponieść chwili, nie tym razem.

Zrobiła krok w tył i uświadomiła sobie, że straciła grunt pod stopami, właściwie jakiekolwiek podłoże, i doszło do niej, że spada. Kilka sekund później jej ciało uderzyło w dziwną taflę, która pochłonęła ją w całości. Jej plecy gwałtownie zderzyły się z twardą powierzchnią, momentalnie pozbawiając ją tchu, przez co zaczęła się dusić. Próbując łapczywie złapać powietrze, powoli podniosła się do pozycji siedzącej, a następnie wstała, normując oddech. Od razu jednak zgięła się w pół, gdy dotarło do niej, że pomieszczenie, w którym się znalazła, wygląda jak domek dla lalek i nie jest w stanie pomieścić jej pełnej wysokości. Przestrzeń ta jednak, zamiast wszystkich elementów mających wskazywać na dom, tworzyła coś bardziej na kształt wielkiej komnaty z kilkoma drzwiami różnych wielkości, które w dodatku zdawały się rosnąć i maleć w jej oczach. Próbując dopasować się rozmiarowo do jednych, nie była w stanie nawet zdążyć ich otworzyć. Gdy tylko sięgała do klamki, okazywało się, że to nie jest przestrzeń, do której mogłaby się zmieścić.

Wtem do jej uszu dotarł szum, który zaczął niebezpiecznie rosnąć, jak gdyby zbliżał się z każdą sekundą. Na początku przypominał jej podmuchy wiatru, lecz szybko uświadomiła sobie, że to, co słyszy to woda. W jednej sekundzie doświadczyła kilku dziwnych doznań – woda wpadająca do komnaty porwała ją gwałtownie, ponownie usuwając grunt spod jej nóg, podczas gdy rozmiar jej ciała zmniejszył się pięciokrotnie i poczuła dziwny dyskomfort w oczach, jak gdyby zaraz z kanalików łzowych miały popłynąć jej słone krople. Zamknęła oczy i dała się ponieść chwili. Gdy otworzyła je z powrotem, ujrzała błękitne niebo i poczuła pod stopami źdźbła jasnozielonej trawy, które tym razem wysokością sięgały co najwyżej do jej kostek i nie wyglądały tak, jak gdyby były gotowe zmieniać swoją barwę czy fakturę. Nawet chmury nad jej głową zdawały się pływać po powierzchni nieba, jak gdyby po tafli wody, która tym razem nie była już słona ani otępiająca. 

 

 

 

Opowiadanie inspirowane "Alicją w Krainie Czarów" (1951)