Ciekawie(j)

 

Przemierzała pole źdźbeł trawy, które przewyższały ją przynajmniej o dwie wysokości jej postury, a które w dotyku z każdym kolejnym krokiem wydawały się coraz bardziej szorstkie. Kolorystycznie też działo się z nimi coś dziwnego. Z żywej zieleni, barwa źdźbeł zaczęła zmieniać się w coraz ciemniejszą, przechodząc w żółtą koloru siana, a następnie brązową jak przejrzały banan. Ostatecznie źdźbła stały się w pełni czarne i stwardniały tak, że musiała przedzierać się przez nie jak przez ściany. Jakakolwiek reszta poczucia miękkości rozpłynęła się na wietrze, zamieniając się w twardy beton stojący na jej drodze. Teraz musiała znaleźć wyjście z przejścia, które w mgnieniu oka stało się labiryntem. Przechodząc z korytarza do korytarza, starała się wyczuć i rozeznać, w którą stronę powinna się udać, aby znaleźć wyjście na powierzchnię. Dziwnym trafem znajdujące się nad jej głową niebo, które wcześniej było jasnoniebieskie, a nawet gdzieniegdzie mieściło na sobie chmurę, teraz stało się granatowe, jak gdyby nocne, ale brakowało na nim gwiazd, które mogłyby wskazać jej drogę czy chociażby kierunek. Wyglądało na to, że nawet ciała niebieskie nie chciały podać jej pomocnej dłoni, zostawiając ją samej sobie i zdając w pełni na los, który chichotał cicho pomiędzy betonowymi ścianami.

Stawiała ostrożnie kolejne kroki, gdy wtem zorientowała się, że w niektórych miejscach zaczynają pojawiać się pęknięcia pod wpływem nacisku jej stóp, a gdzieniegdzie również z pęknięć wypływała woda, tworząc ciemne kałuże. Granatowe niebo pięknie odbijało się w ich taflach, tworząc niemalże lustra pokazujące ciemną pustkę, która była jej tak dobrze znana. W pewnym momencie, gdy skręciła w jedną z uliczek, stanęła naprzeciw samej siebie. Wykonała prosty gest ręką, machając do nieznajomej, a ta odpowiedziała jej ruchem drugiej ręki. Dziewczyna nie mogła jednak być odbiciem lustrzanym, ponieważ nie robiła dokładnie tego samego co jej pierwowzór; usilnie jednak starała się naśladować ją maksymalnie możliwie. Nie było między nimi również żadnej tafli, która mogłaby dać choć minimalne złudzenie odbicia.

Dziewczyna podeszła do swojej towarzyszki i spojrzała jej głęboko w oczy. Jej wzrok szybko przykuły wyżłobienia na policzkach, które leciały od powiek aż do kości żuchwy i znikały na szyi. Wyżłobione rowy zdawały się tworzyć na nowo i leczyć od razu po powstaniu, jak gdyby coś lub ktoś na nowo powoływał je do życia, a potem magicznie leczył, zasklepiał. Dziewczyna podniosła dłonie do policzków, aby dotknąć tych śladów, ale szybko dostrzegła, że z palców zaczynają wyrastać jej łodygi oraz liście. Wkrótce jej dłonie zamieniły się w kwiaty, które zaczęły przemawiać do niej słodkim głosem. Nie wiadomo było jednak, skąd dochodził ten dźwięk, ponieważ rośliny nie miały twarzy, ani tym bardziej ust, ale dało się wyczuć ich aurę i intencje. Słowa i zdania, które wypowiadały, były owiane ciepłem i miłością, ale pod tymi powłokami krył się jad i chłód, które trafiały wprost do serca i umysłu dziewczyny tak prosto, jak gdyby były sączone przez słomkę bezpośrednio do jej systemu nerwowego i krwioobiegu. Próbowała uwolnić się od ich wpływu, ale była bezsilna.

Jej wzrok przypadkiem przykuł lecący nieopodal motyl, który był równie nietypowy jak wszystko, co otaczało ją w danym momencie. Jego ciało było jasnożółtą kostką, które zdawało się mieć przyszyte kolorowe skrzydła falujące na wietrze. Zamrugała kilka razy, jak gdyby samo patrzenie na tę istotę dobrze wpływało na ten i kilka innych zmysłów, o których przypomniała sobie, gdy poczuła zapach świeżo parzonej herbaty. Ujrzała mężczyznę, który siedział przy długim stole udekorowanym wszelkimi rodzajami zastawy – od filiżanek i spodków, przez dzbanki i kubki, aż po miski i talerzyki. Gdzieniegdzie dało się również dostrzec słodkości, które miały na powierzchni dziwne małe karteczki z napisami. Spojrzała na mężczyznę i jego niecodzienny ubiór, który przykuł jej uwagę na tyle mocno, że ciało samo zaczęło ją ciągnąć w jego stronę. Gdy znalazła się kilka milimetrów od nieznajomego i zbliżyła do jego twarzy, na tej nagle znikąd pojawił się szeroki uśmiech, który pokazał dziewczynie śnieżnobiałe zęby. Odsunęła się na odległość metra i zaskoczona ujrzała, że twarz mężczyzny została zastąpiona kocim pyskiem. Oczy zwierzęcia wpatrywały się w nią dziko, jak gdyby wyczekując jej ruchu; ona jednak była sparaliżowana i nie miała pojęcia, co powinna począć w tej sytuacji.

Spojrzała na swoje dłonie, których miejsce nadal zajmowały przeróżne gatunki kwiatów bez twarzy, oczekując jak gdyby ich reakcji na nietypowe zdarzenia wokół. Ku jej zaskoczeniu i, poniekąd, uldze, rośliny zaczęły maleć i znikać kompletnie, gdzieniegdzie ukazując jej palce i skórę dłoni. Radość dziewczyny nie trwała jednak długo, bo w trakcie procesu przemiany kwiaty zaczęły niekontrolowanie krwawić, jednocześnie wywołując w niej rozdzierający ból i, kapiąc, brudząc obrus, na którym rozłożona była kolorowa zastawa. Spanikowana dziewczyna zaczęła się rozglądać wokół i dostrzegła, że niedaleko wyrósł wielki krzew białych róż. Jakaś wewnętrzna siła pognała ją do niego czym prędzej i rozkazała jej czule dotykać śnieżnobiałych płatków, które szybko zaczęły zmieniać swoją barwę na brunatną i rosnąć, jak gdyby karmiąc się krwią z jej ran. Nie zastanawiając się nad niczym, zaczęła wchodzić coraz głębiej w krzew, zmieniając kolor każdej róży po kolei, aż w końcu krzew rozłożył się przed nią na boki, ukazując betonową ścieżkę. Mając na uwadze swoje wcześniejsze doświadczenie z tego typu drogą, postanowiła zachować czujność i nie dać się ponieść chwili, nie tym razem.

Zrobiła krok w tył i uświadomiła sobie, że straciła grunt pod stopami, właściwie jakiekolwiek podłoże, i doszło do niej, że spada. Kilka sekund później jej ciało uderzyło w dziwną taflę, która pochłonęła ją w całości. Jej plecy gwałtownie zderzyły się z twardą powierzchnią, momentalnie pozbawiając ją tchu, przez co zaczęła się dusić. Próbując łapczywie złapać powietrze, powoli podniosła się do pozycji siedzącej, a następnie wstała, normując oddech. Od razu jednak zgięła się w pół, gdy dotarło do niej, że pomieszczenie, w którym się znalazła, wygląda jak domek dla lalek i nie jest w stanie pomieścić jej pełnej wysokości. Przestrzeń ta jednak, zamiast wszystkich elementów mających wskazywać na dom, tworzyła coś bardziej na kształt wielkiej komnaty z kilkoma drzwiami różnych wielkości, które w dodatku zdawały się rosnąć i maleć w jej oczach. Próbując dopasować się rozmiarowo do jednych, nie była w stanie nawet zdążyć ich otworzyć. Gdy tylko sięgała do klamki, okazywało się, że to nie jest przestrzeń, do której mogłaby się zmieścić.

Wtem do jej uszu dotarł szum, który zaczął niebezpiecznie rosnąć, jak gdyby zbliżał się z każdą sekundą. Na początku przypominał jej podmuchy wiatru, lecz szybko uświadomiła sobie, że to, co słyszy to woda. W jednej sekundzie doświadczyła kilku dziwnych doznań – woda wpadająca do komnaty porwała ją gwałtownie, ponownie usuwając grunt spod jej nóg, podczas gdy rozmiar jej ciała zmniejszył się pięciokrotnie i poczuła dziwny dyskomfort w oczach, jak gdyby zaraz z kanalików łzowych miały popłynąć jej słone krople. Zamknęła oczy i dała się ponieść chwili. Gdy otworzyła je z powrotem, ujrzała błękitne niebo i poczuła pod stopami źdźbła jasnozielonej trawy, które tym razem wysokością sięgały co najwyżej do jej kostek i nie wyglądały tak, jak gdyby były gotowe zmieniać swoją barwę czy fakturę. Nawet chmury nad jej głową zdawały się pływać po powierzchni nieba, jak gdyby po tafli wody, która tym razem nie była już słona ani otępiająca. 

 

 

 

Opowiadanie inspirowane "Alicją w Krainie Czarów" (1951)